Anna Frankowska | Odsłony: 12833

Spis treści

 

Pierwszą pracę znalazł w zakładzie fotograficznym, którego właścicielem był pewien Niemiec. Panu Janowi pracowało się tam całkiem dobrze – także dlatego, że znał język niemiecki – ale bardzo mało zarabiał. Wkrótce zaczął więc szukać innego zajęcia. Przypadkiem trafił do laboratorium produktów drzewnych przy uniwersytecie. Na tydzień, a został dziesięć lat. Jego praca polegała na tym, że pomagał studentom realizować badania, doświadczenia, eksperymenty wymagane do zrobienia prac dyplomowych. Student zgłaszał, jaki ma temat pracy i jaki chce zrobić eksperyment, a Jan Sar obmyślał szczegółowy projekt, załatwiał odpowiednią aparaturę, szukał firmy, która pomogłaby to wykonać itp. Na przykład ktoś robił dyplom o tym, jak udoskonalić belki konstrukcyjne zbudowane z takich mniejszych deseczek. Aby osiągnąć pożądany efekt, te deseczki trzeba było w odpowiedni sposób zgrzać, w bardzo wysokiej temperaturze. Student potrzebował w tym celu specjalnego piecyka – takiej minimikrofalówki. Dopracowanie szczegółów, znalezienie wykonawcy tego urządzenia było już zadaniem pana Jana. Z wydziału drzewnego przeniósł się na wydział geografii i tak, ku własnemu zdumieniu, przepracował na uniwersytecie w Vancouver ponad 20 lat, do samej emerytury.

– Wykonywałem zawód nietypowy, nieznany w Polsce – wspomina. – Właściwie sam go sobie wymyśliłem i udowodniłem, że jestem w laboratorium potrzebny. Specjalnie dla mnie utworzono etat, wszyscy byli dla mnie mili, nikt mnie nigdy nie pytał o dyplomy czy inne papierki. W Kanadzie liczy się tylko to, co człowiek rzeczywiście sobą reprezentuje, co naprawdę potrafi zrobić. Gdy dobrze pracujesz, akceptują cię z całym twoim bagażem kulturowym, religią, zwyczajami i to jest wspaniałe.

***

Kiedy pojawiła się w jego życiu astrologia? Przechowuje w pamięci „migawkę” z dzieciństwa – jak znajduje gdzieś w tym krakowskim domu, w którym teraz rozmawiamy, stare kalendarze z horoskopami, rycinami znaków zodiaku, jakieś urywkowe informacje... To wszystko. W socjalistycznej Polsce, jak wiadomo, wiedza ezoteryczna oficjalnie nie funkcjonowała w ogóle, nie wydawano żadnych książek, czasopism, nie było kursów ani dostępu do innych źródeł wiedzy. Jan Sar Skąpski znalazł to wszystko dopiero po przybyciu do Kanady. Nie potrafi wskazać konkretnej daty narodzin swojej astrologicznej pasji.

– Mógłbym tylko powtórzyć to, co kiedyś powiedział o sobie Vettius Valens, że „po wielu przeciwnościach życiowych, których powodem były głównie kobiety, zacząłem się zajmować astrologią”...

W Kandzie poznał grono kolegów – około dziesięć osób - którzy mieli do astrologii takie samo podejście, jak on, czyli byli pracowici, dociekliwi i wszystko chcieli badać samodzielnie. Rozumieli, że prawdziwa astrologia wymaga ciężkiej, żmudnej, długotrwałej pracy.

– Uważam, że jeśli ktoś nie włoży w tę dziedzinę co najmniej 10 lat pracy, to nie jest prawdziwym astrologiem – podkreśla Jan Sar Skąpski. – Zawsze powtarzam swoim uczniom, że ja daję im podstawy, a dalej muszą się uczyć sami. Przez całe życie. Bez końca – z książek, z horoskopów klientów i z własnego horoskopu także. Ten ostatni można studiować całe życie i zawsze jeszcze coś astrologa zaskoczy. Ileż było w jego życiu takich niezwykłych spotkań, gdy w horoskopie obcej osoby odnajdował świetnie znany układ planet z własnego horoskopu i obserwując swojego klienta, zastanawiał się: „A więc mnie tak ludzie postrzegają?” Fenomen astrologii polega także na tym, że to nie tylko ty się jej uczysz, ale także ona udziela ci lekcji. Jan Sar Skąpski zauważył z latami, jak mocno działa tu zasada, iż podobne przyciąga podobne. Otóż w różnych trudnych chwilach życia, na przykład w okresie, gdy się rozwodził, częściej pojawiali się w jego gabinecie klienci z problemami podobnymi do jego problemów czy też z horoskopem podobnym do jego horoskopu. Dzięki temu, wyjaśniając zawiłości cudzego życia, w gruncie rzeczy pomagał sobie.

***

Kategoria: Artykuły
Back to Top